Karolina Sulej
Sheila Hati nie znosiła mody. A właściwie to ubrania jej po prostu nie obchodziły. Właśnie skończyła książkę pod ważkim tytułem “How Should a Person Be?” i refleksje natury ogólnoludzkiej wydawały jej się odległe od rozmyślań o tym, co na siebie włożyć. Potem jednak się zakochała. On był inteligentny, dowcipny – ale z jakiegoś powodu spędzał wiele czasu zastanawiając się nad strojem. Obserwując intelektualny i estetyczny wysiłek, jaki jej chłopak wkłada w modę, Sheila pomyślała, że nie może pisać o relacjach międzyludzkich nie interesując się ubraniem.
Zdecydowała – dowiem się, jak to się robi. Wsiadła na rower i popedałowała do księgarni. Szukała książki, z której mogłaby dowiedzieć się, co myślą kobiety, kiedy kupują ubrania i je noszą. Co sądzą o modzie? Jaki efekt chcą osiągnąć? Po co? Nie było jednak żadnej, która próbowałaby na te pytania odpowiadać. Były za to albumy ze zdjęciami z “Vogue”, książki o stylu Audrey Hepburn czy Marylin Monroe, akademickie podręczniki i mnóstwo kolorowych magazynów, w których modelki wyginały się na zdjęciach w nienaturalne pozy. Najpierw się wkurzyła. Ale potem zdecydowała, że skoro nie znalazła książki z odpowiedziami na swoje pytania, to zacznie je zadawać swoim koleżankom.
Pierwszą, której je zadała, była Heidi Julavatis, pisarka i profesor na Columbia University. W jej powieściach ubranie odgrywało znaczącą rolę. Heidi stwierdziła krótko: “Te pytania są świetne. Wymyślmy ich jeszcze więcej i zróbmy z tego książkę o modzie dla kobiet, która nie będzie głupia, jak wszystkie inne książki o modzie dla kobiet”.
“Women in Clothes” wydane w Stanach Zjednoczonych już ponad dekadę temu, to rozmowy, wywiady, opowiadania, wiersze, projekty wizualne, na temat noszenia ubrań na codzień – jej bohaterki to w większości Amerykanki, Kanadyjki, nieco Azjatek i Europejek, jest nawet kilka dziewczyn polskiego pochodzenia. Są postaci życia publicznego – jak reżyserka i pisarka Lena Dunham, gwiazda porno Sasha Grey, czy ikona rock’n’rollowego feminizmu – Kim Gordon. Ale także zwykłe dziewczyny, które chciały się podzielić swoimi historiami.
Zaczęłam się zastanawiać, jak mogłaby wyglądać taka książka w Polsce, napisana z myślą o Polakach. Nie tylko o kobietach, ale o nas wszystkich, tutaj, w tej szerokości geograficznej i z tym bagażem geopolitycznym. W jaki sposób my, tutaj w Polsce, jesteśmy “ludźmi w ubraniach”? I z kim chciałabym porozmawiać, o czym się dowiedzieć?
Z tego zastanawiania się od lat rodzą mi się nowe pomysły – dwie serie podcastów „Garderobiana” oraz „Ubrani” zadające pytania o odzieżową codzienność, kolejne artykuły do gazet, warsztaty z rozumienia ciała i odzieżowej biografii, porady stylizacyjne, projekty dla Fundacji Kraina, wystawy dla Mięsiąca Fotografii w Krakowie czy dla muzeum Powstania Warszawskiego, a wreszcie seria dokumentalna „Mody polskie” dla TVP i program radiowy o ubraniach dla Trójki „Jak Ty wyglądasz!”. Zastanawianie się nad tym, czym jest moda w Polsce zdominowało też lata mojego redaktorowania w „Wysokich Obcasach” i stworzyły moje najważniejsze książki „Rzeczy osobiste. Rola ubrań w obozach koncentracyjnych i zagłady” i „Historie osobiste. Ludzie i rzeczy w czasie wojny”, w których analizowałam modę w najmroczniejszych miejscach, w jakie weszliśmy w historii, w stanach liminalnych, gdzie jest przestrzeń tylko na to, co umożliwia przetrwanie.
Między innymi takie właśnie wieloletnie badawcze doświadczenie udowodniło mi, że to, czego brakuje w popularnej wiedzy, ale także we współczesnym systemie mody, to świadomość tego, czym jest ubranie, w najprostszej jego definicji. Ubranie to jedna z podstaw naszej rzeczywistości – zarazem intymne i kolektywne, materialne i symboliczne, oczywiste i pełne paradoksów, mówiące prawdę i umożliwiające manipulację. Zostało przechwycone przez branżę mody zbudowaną według patriarchalnych reguł, ale ze swej istoty jest kulturowo kobiece. A co jest kulturowo kobiece w kulturze? Domowość, opieka, troska, zręczność, miłość, ciało, piękno. To, co filozofka Jolanta Brach-Czaina nazywała „szczelinami istnienia” i krzątactwo ( również pojęcie Brach-Czainy) wokół nich. Ta filozofia upraszcza to, co nam język konsumpcji chce celowo komplikować, żeby zarabiać na naszej konfuzji. Do czego służy ubranie, jedzenie, zamieszkiwanie? Żebyśmy dobrze przeżyli życie, razem i z osobna. Ludzie w ubraniach, jedzenie na talerzu, krzesło, łóżko, prysznic. Mniej marketingowego bullshitu, więcej materiałowznawstwa, znajomości składników, funkcjonalności i własnego gustu oraz pomyślunku.
Dziś Polska wreszcie zaczyna marzyć o tym, co w okresie transformacji ustrojowej było powodem do największego wstydu dla każdego miłośnika mody: o ograniczaniu się, prostocie, ponownym użyciu, wymianie, życiu jak za „dziada pradziada”. 40 lat temu wszystko, co kojarzyło się z PRL-em i powojenną biedą trzeba było wyrzucić (dosłownie i w przenośni ) do kosza. Dziś to, co związane z PRL, nazywamy vintage i wkładamy z powrotem do szaf, babcine makatki nabożnie wieszamy nad kanapami ze znanego szwedzkiego sklepu, a sweter dziadka nosimy do dżinsów.
Dzisiejsza zmiana – skierowanie się ku modzie jako sprawie lokalnej kultury i państwowej opieki zaczyna się w Polsce na początku drugiej dekady XXI wieku – po latach nasycania się zarówno sieciówkami, jak i modą jako wyrazem triumfu liberalnego kapitalizmu, dominacji mody czerwono-dywanowej, z pierwszych stron kolorowych gazet, gdzie w opisach strojów królowały obłe przymiotniki w rodzaju: zmysłowe, olśniewające, sportowa elegancja, klasyczny, stonowany.
Po latach wymieniania bez ustanku kilku tych samych nazwisk, zaczęto pisać o modzie na modę i młodych polskich markach, których nie byłoby nigdy stać na wyprodukowanie pokazu. Siła była, za przeproszeniem – w kupie. Jedne po drugich pojawiały się targi i bazary z modą, które gromadziły nowe pomysły na ubrania i akcesoria. Anna Pięta i jej wspólniczka Magda Korcz pomyślały, że dobrze by było uporządkować tę scenę, nadać jej podmiotowość, odróżnić to, co dobre, od tego co chwilowe. Tak w dwa tysiące trzynastym powstały targi mody HUSH WARSAW, których zadaniem było uczynienie marki z nowej polskiej mody i stworzenie silnego kolektywu projektantów bez kompleksów, bez naśladowania zachodu, z modą użytkową, dla szerokiego odbiorcy. Na trybunach stadionu narodowego zgromadziło się ponad sto marek. Dziś Anna Pięta to aktywistka, polityczka, kandytatka do tytułu „Warszawianki Roku 2024” – walka o odpowiedzialną modę uświadomiła jej, że spektrum tego, co należy zmienić, jest znacznie szersze niż jej wyjściowa zawodowa działka. Podobną, lecz jako przedstawicielka innego pokolenia, transformację z zakochanej w modzie pasjonatki w aktywistkę ekologiczną i polityczną przeszła Areta Szpura. Razem z koleżanką Karolina Słotą w 2012 roku postanowiły zacząć wspólnie produkować bawałeniane t-shirty i bluzy z nadrukami. Najpopularniejsza była ta z napisem: Doing real stuff sucks – w wolnym tłumaczeniu: „Robienie zwykłych rzeczy jest do bani”. Nazwały się Local Heroes. Dzięki dwóm dwudziestolatkom o polskiej modzie usłyszał świat międzynarodowych celebrytów – ich koszulkę założył Justin Bieber, potem Mailey Cyrus, Rihanna i kolejne gwiazdy. Czas projektantów się skończył – zaczął czas influencerów. Od tego, kto zrobił ubranie ważniejsze stało się – kto je założył. Jeśli zrobi to właściwa osoba w odpowiednim czasie, chcą nosić to wszyscy. Local Heroes nosiły nastolatki i dorośli od przysłowiowego Pcimia po LA. Miało być zadziornie, wygodnie. Po inspirację nie sięga się już na strony kolorowych magazynów – zagląda się na media społecznościowe, do cudzych domów i żyć. Gwiazdy nie chciały już nosić sukien księżniczek, a dorosłe kobiety chciały wyglądać bardziej na luzie. Na rynek popularny wkraczają kiedyś niszowe hiphopowe marki: Prosto, PLNY, to już odzież nie tylko dla fanów gatunku. Nie ma miesiąca, żeby nie pojawiła się kolejna firma z projektanckimi ubraniami w przystępnej cenie, często tylko nieco droższymi niż te z sieciówki
Dziś Areta to aktywistka ruchów ekologicznych – kiedy zdała sobie sprawę do jakiej nadprodukcji przyczynia się jej kreatywność, uznała, że nie chce zostawiać po sobie takiego śladu. Zostawiła markę koleżance, a sama zajęła się edukacją i odpowiedzialnością w modzie. Ubrania Local Heroes nadal się sprzedają, jednak awangarda mody polskiej jest już gdzie indziej.
W ciągu kolejnych lat wiele marek jednak upada – mają dobre pomysły, ale gorzej z egzekucją, stabilnością finansową. Polskiej modzie wciąż brakuje obycia biznesowego, brakuje połączenia kreatywności z produkcją, brakuje wsparcia państwa i zrozumienia, że nie wystarczy pomysl, potrzebna jest wiedza. Na uniwersytetach powstają pierwsze przyczółki teorii mody – jak Zespół Badań na modą na IKP UW, Antropologia Mody na uniwersytecie w Poznaniu czy w poznańskiej School of Form. Moda powoli staje się obowiązującym językiem mówienia o tożsamości – coraz mniej wypada się na niej nie znać. Trafia do gazet codziennych. Wydają się też pierwsze książki non fiction zajmujące się modą. Wychodzi reportaż Oli Boćkowskiej „To nie są moje wielbłądy” i Marcina Różyca „Nowa Moda Polska” oraz moja własna debiutancka książka -„Modni”. Powstają też pierwsze duże przekrojowe wystawy na temat mody – „Krzyk mody” w MSN w Warszawie, „Moda w PRL” w Muzeum Narodowym w Krakowie. Tych wystaw i książek w ciągu kolejnych lat będzie tylko więcej – Barbara Hoff w Gdyni, Antkowiak i Arkadius w CMWL, pokazy dyplomowe Katedry Mody w Warszawie i ASP w Lodzi, Off fashion w Kielcach. Ukoronowaniem przemian jest polska edycja Vogue, która trafia na póki w 20117 roku. Obok Elle, Glamour czy Vivy mody zdaje sprawę z tego, co dzieje się na rynku. Wraz z pierwszą, premierową okładką „Vogue”, gdzie widnieje Pałac Kultury pod strzechy trafia przekonanie, że nie chcemy już gonić za zachodem, bo nie ma czego gonić, a może lepiej zastanowić się nad tym, co mamy u nas szczególnego i czy na pewno chcemy nadal tak zawzięcie starać się, żeby konsumować równie zachłannie, jak konsumenci na bogatszych rynkach.
Kilka lat temu nastała na dobre – przynajmniej w chęciach, deklaracjach moda na modę odpowiedzialną. Prasa pisze o stylu życia zero waste, powstają na temat książki, kanały na youtube, grupy w mediach społecznościowych. Coraz więcej Polaków kupuje w lumpeksach, organizowane są mniej i bardziej kameralne wymianki ubrań, w realu i w internecie powstają sklepy vintage. Powstają tragi mody etycznej i slow fashion, rękodzieło przeżywa renesans – powstają osobne targi i festiwale, jest magazyn, który skupia się na zrównoważonym dizajnie i rzemiośle – „Zwykłe Życie”, młodzi rzemieślnicy stają się „trendy”, a ci starsi stają przed obiektywami kamer młodych dokumentalistów. Chcemy nadrobić stracony czas – w konsekwencji wiele inicjatyw jest niedopracowanych, naciąganych czy zwyczajnie – mało jakościowych, ale niewątpliwie chęć podążania za tym, co własne, szukania korzeni, prawdy wykonania, pogłębia się, nie tylko u użytkownikow, ale także samych projektantów mody – nie chcą już być sami w swoim tworzeniu, chcą wpisać się w ciągi estetyczne i myślowe. Nowe polskie marki ostatnich lat już nie wybierają szarej dresówki czy t-shirtu, a prześcigają w konceptach na to, jak ma być bardziej rzemieślniczo, zgodnie z ideałami odpowiedzialnej mody, która mówi, że nie należy szkodzić ani planecie ani ludziom. Po latach zapaści i braku poszanowania dla obszaru produkcji – w modzie zaczyna się liczyć nie tylko efekt, ale także proces.
Podstawowa praca w modzie, czyli przy produkcji wciąż jest jednak niedoceniania. Nie uczymy inżynierii, nawet w szkołach projektowania, zaś w szkołach powszechnych z nauczania obowiązkowego zniknęły ZPT-y. Młode dziewczyny czy chłopcy nie marzą o zawodzie szwaczki czy konstruktora ubrań. Marysia Huma z „Kupuj Odpowiedzialnie” podkreśla, że praca szwaczki jest najniżej opłacanym zawodem w kraju. Od lat 90-tych wiele fabryk stało się nierentownymi, nie wytrzymując realiów wolnego rynku oraz konkurencji tańszych krajów produkcyjnych. Większość polskich producentów nie rozwinęła własnych marek i samodzielnych modeli działania. Zgodnie z raportami Clean Clothes Polska zatrudnienie w sektorze odzieżowym w województwie łódzkim na przestrzeni lat 1999-2011 zmniejszyło się o ponad połowę.
Szansą na przebudowę sektora jest przemyślenie polskiej mody na nowo – Aniela Fiedler, zdobywczyni prestiżowej nagrody Keringa za etyczne innowacje w modzie, apeluje: „Doceńmy znów piękno produkcji, doceńmy rzemieślników”. Jej udało się wymyślić, że elekroniczne śmieci z Indii można rękoma dobrze opłacanych lokalnych pracowników, dzięki wiedzy brytyjskich złotników, przerobić na luksusowe hafty w marce Alexander McQuuen. Martyna Wilde z krakowskiej Mapayi współpracuje z azjatyckimi rzemieślnikami i projektantami, kolektyw Bałagan/Elementy produkujący ubrania i dodatki chwali się transparentością ceny i produkcji, młoda marka Nago szuka innowacyjnych tkanin, Wearso od lat sprzedaje ubrania tylko z certyfikowanej, organicznej bawełny.
Moda poza Warszawą, Krakowem czy Łodzią rozwija się równie prężnie – jest Off Fasgion w Kielcach, nasta już edycja pokazu mody inspirowanej folklorem Polki Folki, Nadwiślanski Fashion Week na Podkarpaciu, są Solar, Patrizia Aryton czy Bialcon, projekty i inicjatywy modowe mają wielkie przedsiębiorstwa skupu i przerobu ubrań drugiego obiegu jak Vive czy Wtórpol.
Mimo dekad inwacji sieciówek, w Polsce wciąż dobrze trzymają się niewielki butiki i bazarki. I do tego coraz mniej wstydzimy się, że właśnie z takiej okolicy jesteśmy rodem i w takim, raczej małomiasteczkowym otoczeniu dorastali nawet ci wielcy projektanci. Znany, utalentowany projektant Tomasz Armada, nazywany Arkadiusem swojego pokolenia jest dumny ze swoich małomiasteczkowych korzeni, podobnie jak światowej sławy projektant, do którego jest porównywany.
Po raz pierwszy zrobiło się o Armadzie głośno w 2017 roku, gdy pokazał „kolekcję odzieży patriotycznej”, a na wybiegu pojawiły się projekty inspirowane polskimi strojami szlacheckimi, skrzydła husarskie, dres przypominający strój papieski czy płaszcz uszyty z koca z wizerunkiem tygrysa. Kilka miesięcy później powstała kolejna kolekcja, wsłuchana w małe miasteczka, wsie, takie jak Końskie, miasto w świętokrzyskim, gdzie Tomasz Armada się urodził. W sesji zdjęciowej bierze udział sam projektant – pozuje na tle pastelowych bloków, nieczynnego dworca kolejowego, w domu babci, nad jeziorem Sielpia. Inni modele to jego bliscy: babcia, kuzyn z kuzynką, miłość z podstawówki, właścicielka koneckiej siłowni. Armada – choć interesuje go to, czego Polacy od transformacji najbardziej się obawiają – czyli dziwność, obcość – używa materiałów, które są powszechnie dostępne. Zaprojektował futro z foliówek, swetry z ubrań z lumpeksów, ubrania z flag klubów piłkarskich. łatwo wyśmiać tych, którzy ubierają się inaczej niż w sieciówkowy mundurek. Nazwać to Faszyn from Raszyn i oddzielić na bok jako „zły gust”. Jak jednak pokazał choćby pokaz dyplomów łodzkiego ASP Lodz Young Fashion 2024 nawet pojęcie złego gustu jest mocno pasee – wszystko to, co wyraziste i autentyczne da się nosić tak, żeby robiło wrażenie, bawiło, rozśmieszało, prowokowało. Ma po prostu działać. Taka była choćby kolekcja Karoliny Augustowskiej, inspirowana Vivienne Westwood, przepisująca z humorem to na współczesne realia, to, co kiedyś było punkiem – są kabaretki, tanie materiały z drugiego obiegu, granie kobiecością, haute couture domowej roboty – niczym z mema: Mamo, chce na Vivienne Westwood! Córciu, ale mamy haute coutre w domu!
Ale moda to przecież nie tylko ( głównie nie) studenci, którzy potrafią szyć i projektować. Tu jednak coraz więcej ofert dla tak zwanych Kowalskich – kursy szycia,
naprawiania, dziergania, haftowania, patchworku. Materiałów mamy mnóstwo – na każdym rogu lumpeks z rzeczami z drugiej ręki. Jak utrzymają się te wysepki oporu wobec nacisków korporacji, które chcą, żebyśmy wyrzucali i kupowali dalej – zobaczymy. Ważne jest jednak to, że u progu ćwierćwiecza XXI wieku Polska jest bliżej zbudowania swojego autorskiego systemu mody niż kiedykolwiek wcześniej – i do tego na tym, co ją zahartowało: buncie, współdziałaniu, kombinowaniu, przepracowywaniu traum i na solidarności.