Podtrzymywanie życia
Karolina Sulej
Żeby zmienić to, w jaki sposób postrzegamy ubrania, trzeba przede wszystkim przekształcić to, jak sobie je wyobrażamy, radykalnie zmodyfikować naszą opowieść na temat tego, w jakim celu korzystamy z rzeczy i po co jest nam moda.
W dominującej kulturowej opowieści jest dzisiaj tak, że najchętniej wyobrażamy sobie, niby niewinne niebożątka, że ubrania spadają z nieba i to najlepiej od razu po przecenie. Kiedy konsumujemy, nie uruchamiamy aparatu poznawczego, a jedynie myślenie magiczne, zaklinamy rzeczywistość na wszystkie sposoby, na jakie umiemy, żeby nie rozpoczął się proces świadomego popełniania zakupu.
Tego czasownika używam nieprzypadkowo – kojarzy się z popełnianiem przestępstwa, wykroczenia. Oczywiście, kupowanie ubrań przestępstwem nie jest, ale w czasach kryzysu klimatycznego, który spowodowaliśmy wygodną bezmyślnością i egoizmem zakup nie jest czynnością moralnie neutralną i sytuowanie go poza moralnością, czyli tym co potocznie nazywamy dobrem lub złem jest nie do obronienia. Sytuowanie zakupu w logice ”stać mnie albo nie stać”, ewentualnie „mam ochotę / nie mam ochoty” doprowadziło nas do rozpasanego konsumeryzmu i całkowitego wyparcia tego, w jaki sposób w sklepach pojawiają się rzeczy i co dzieje się, kiedy wyrzucimy naszą garderobę do śmieci.
Wiele osób z krajów globalnej Północy dziś wciąż chciałoby tłumaczyć – ale ja nie mam pojęcia, skąd mam wiedzieć, nie mam czasu – jednak przy współczesnym dostępnie do wiedzy taka postawa jest jedynie kłamliwym wygodnictwem, które obciąża współwiną. Owszem – są osoby, które nie mogą sobie pozwolić na żadne konsumenckie wybory, bo zwyczajnie znajdują się w trybie przetrwania, ale prawda jest taka, że najczęściej są to również osoby, które boleśnie świadome są tego, co ci w warunkach komfortu usiłują wyprzeć, bo znajdują się w środku albo bardzo blisko procesu pozyskiwania surowców, procesu produkcji albo utylizacji. Czyli nie mogą ułożyć się wygodnie z przekonaniem, że ubrania po prostu „znajdują się” w sklepach albo w aplikacjach, niczym symbole w automatach w kasynie. Na brak wiedzy mogą pozwolić sobie jedynie ci, którzy dysponują funduszami, żeby w dzisiejszym świecie multi-kryzysów żyć w społecznej bańce dobrobytu – i bardzo nie chcą, żeby przedarła tam się jakakolwiek odpowiedzialność za tych, którzy z powodu ich wyuczonej bezmyślności cierpią.
Tak, zmiana nawyku konsumpcyjnego, jak zmiana każdego przyzwyczajenia stanowi wysiłek mentalny. Nie, nie jest to wyrządzanie krzywdy tym, od których zmiany nawyku się oczekuje – chyba że traktujemy prawo do nabywania rzeczy jednorazowego użytku co chwila to nowych, kosztem dobrostanu planety i wytwórców tych rzeczy jako prawo człowieka. W świecie przytomności umysłowej, w którym zamierzam dalej żyć jest to jednak wyłącznie prawo rynku. I tak, trzeba liczyć się z pewną moralną niewygodą, kiedy włączymy do rytuałów konsumpcji kategorie etyczne. Procesu zmiany nie zaczynamy z „czystym sumieniem”. Ale czy rzeczywiście utrzymanie dobre zdanie na nasz temat warte jest wyniszczania planety i (dosłownie) zatruwania życia tym, którym nie poszczęściło się z przywilejem?
Krajobraz mody wygląda dziś następująco: mamy o wiele zbyt wiele ubrań i wciąż je produkujemy, nie mamy gdzie składować odpadów, wciąż zbyt nisko wyceniamy pracę osób zatrudnionych i nie gwarantujemy bezpiecznych warunków pracy, wciąż nie mamy podstawowej wiedzy na temat surowców i składników odzieży, nie pielęgnujemy tradycji i nie przekazujemy nauki rzemiosła i odmawiamy zmian zadowalając się zakupieniem do szafy ubrania z metką „sustanaible fashion”, raz na jakiś czas. Podstawowe zmiany – zaprzestanie kupowania i drastyczne ograniczenie produkcji nowego, powrót do rzemiosła, szeroko zakrojony recycling i technologie w służbie redukcji szkód – to wciąż jedynie manifesty i apele, takie jak ten, który właśnie czytacie.
Póki co, konsumpcjonizm świetnie sobie radzi ze wchłanianiem tez i postulatów odpowiedzialnej mody. Zamienił je w skuteczne marketingowo hasła, zachęcające, żeby kupować jeszcze więcej. Mamy technologię, zasoby, możliwości i osoby, aby całkowicie zmienić sposób w jaki obcujemy z ubraniami, system się jednak nie zmieni, póki nie dokona się przewrót w tym, jak sobie o ubraniach opowiadamy. Dopóki nie zmienimy narracji, każde nasze słowo zostanie zawłaszczone, przekręcone i „wrogo przejęte”. Inaczej hasła odpowiedzialnej mody będą jedynie pustym, dekoracyjnym aneksem do podręcznika trendów, który nie mieści w sobie podstawowego dogmatu odpowiedzialnej, etycznej mody – czyli tego, żeby przestać wyobrażać sobie rzeczy jako produkty, ludzi jako maszyny, a żywą planetę jako oczywistość.
Odpowiedzialna moda widzi rzeczy jako proces, w którego tworzeniu bierzemy czynny i moralny udział.
Ubranie, takie jak mamy na sobie, jest w pewnym momencie procesu, to stopklatka rzeczy w ruchu. Podobnie jak nasze ciała, ubrania mają w sobie czas, są poddane przemijaniu, procesowi tworzenia i odchodzenia. Konsumpcjonizm doprowadził do skrajnego uproduktownienia nie tylko samych przedmiotów, ale i wszystkich uczestników procesu manipulowania nimi – jest jakaś siła robocza, są jakieś trendy, jakieś korporacje, jacyś konsumenci, a potem jakieś śmieci. Nie ma tu miejsca na realną wiedzę, to kapitalistyczna iluzja wiecznie obracającego się koła zysku i dobrobytu, ignorująca naturalne porządki i ludzkie miary. Narracja o modzie potrzebuje upodmiotowienia, potrzebuje odzyskać proporcje. Tylko opowiadaniem o ubraniach w taki sposób, którego nie da się przełożyć na zysk i zachętę do kolejnego zakupu możemy rozpocząć konieczną – gospodarczą, moralną i społeczną rewolucję. Czerpanie ze słownika rzemiosła – budowanego w oparciu o pragmatykę codzienności, harmonię z naturą, realne potrzeby i lokalność – jest jej ważną składową.
Jeśli ubranie, które posiadam, jest moją odpowiedzialnością, to przede wszystkim muszę się dokształcić. Co to za materiał? Dlaczego uszyte tak czy inaczej? Jaki skład? Gdzie zostało zrobione, jak? Czy mogę się o tym dowiedzieć? Ile mi posłuży? Co się stanie, kiedy nie będę go potrzebować?
Takie pytania, jeśli uczciwie udzieli się na nie odpowiedzi, prowadzą do nieuchronnego wniosku, że warto korzystać z ubrań bardziej refleksyjnie. Zanim wyrzuci się coś z szafy albo dołoży tam coś nowego warto zastanowić się – po co mi te ubrania? Dlaczego takie, a nie inne? Które ubrania są dla mnie ważne i dlaczego? Czy o nie dbam? Jak ubraniami wyrażam tożsamość i nastroje? Czy one posługują się mną, czy ja nimi? I kiedy ostatnio myślałam w ten sposób o tym, co mam w szafie? Ubrania są bardzo intymną i jednocześnie bardzo publiczną częścią nas – spędzamy z nimi większość życia. Najwyższa pora przestać być dumnym z tego, że jesteśmy analfabetami w ich języku, że dajemy sobie narzucać cudze historie, że przyjmujemy nawet bez wzruszenia ramion scenariusze, które piszą dla nas korporacje. Przecież lubimy myśleć o sobie, że jesteśmy wolnymi ludźmi, prawda? A tymczasem dajemy się formatować, bierzemy, co dają, nie poświęcamy nawet chwili, żeby się zastanowić nad tym, co wyrażamy.
Wybieramy niewiedzę, wybieramy poddanie się symbolicznej przemocy i jeszcze cieszymy się, że nie poświęcamy refleksji nad modą ani chwili, bo to przecież tak błaha dziedzina. Jest tymczasem zupełnie odwrotnie – to, jak dziś będziemy myśleć o ubraniach bardzo poważnie wpłynie na kształt świata, w którym żyjemy, na to jak będzie wyglądało środowisko naturalne i środowisko społeczne. Nie możemy pozwolić sobie na ignorancję, wyparcie, postawa neutralna nie jest tu możliwa. Albo korzystamy z ubrań tak, aby świat ocalać albo korzystamy z nich tak, aby go niszczyć.
To jest czas kryzysu, ale są też dobre wiadomości – składa się tak, że tutaj, w Polsce, mamy ten temat opracowany lepiej niż stan dobrobytu. Właściwie, odkąd tworzyła się moda w Polsce, w pojęciu nowoczesnym, na początku XX wieku, to po dwóch może dekadach budowania systemu musieliśmy pracować na nieuporządkowanych lub marniejących zasobach, na erzacach, zastępnikach, musieliśmy polegać na własnym sprycie, kreatywności, na pomocy wspólnoty, na wynalazczości i przechytrzaniu władzy. Wojna, okres powojenny, PRL, transformacja, teraz kryzys klimatyczny. Znów – może zaledwie przez ostatnie dwie dekady mogliśmy się zastanawiać, czym jest dla nas dobrobyt. Teraz, zamiast tkwić na siłę w niespełnionej obietnicy, wróćmy do zasobów naszego genius loci – wiemy, naprawdę wiemy – jak wyglądać tak, żeby czuć się sobą, żeby wyglądać oryginalnie, a przy tym zrobić to z pomysłem, bezkosztowo i tak, żeby umocniło to naszą tożsamość. Robiliśmy to pod okupacją, w warunkach totalitarnych, robiliśmy w krajobrazie pustych półek. Nasze babcie, prababcie zostawiły nam dziedzictwo radzenia sobie, w archiwach mamy magazyny o stylu życia, które z powodzeniem znów nam poradzą, jak zrobić coś z niczego, jak zszywać, zaszywać, naprawiać, cerować, przerabiać. Technologia szycia i naprawiania jest dostępna i powszechna – wystarczy tylko chcieć. Są kursy, są jeszcze nauczyciele. Materiału jest pod dostatkiem w naszych szafach, na wymiankach ubraniowych, w lumpeksach, sklepach vintage, są końcówki kolekcji, końcówki tkanin, wreszcie wiele materiałów wnętrzarskich, które też możemy wykorzystać z powodzeniem. I nie musimy tego robić sami – możemy pójść na warsztaty szycia, możemy się umówić na wspólne dzierganie, możemy uczestniczyć w webinarze – naprawianie do dziś postawa obyczajowa, moralna i filozoficzna.
To, co wcześniej zarówno w sztuce, jak i w modzie nie cieszyło się należnym szacunkiem – wszelkiego rodzaju domowe robótki – haftowanie, wyszywanie, dzierganie, nicowanie, patchwork, zszywanie, przeszywanie – staje się nie tylko modne, ale i zwyczajnie konieczne dla podtrzymania ( to sustain ) życia. Takie praktyki podtrzymywania ( sustainability) są dziś w centrum refleksji na tym, czym będzie ubranie w XXI wieku, jaka będzie rola tkaniny, jaka będzie rola branży mody. Ubrania, które dziś spychamy do obłych, pustych pseudo-kategorii typu: „folklor” czy ”cepeliada” to stroje, które były perfekcyjnie funkcjonalne i dziś – w czasach nadmiaru, spadku jakości i absurdów użycia ( w rodzaju ubrania do selfie na insta) stanowią rezerwuar rozsądku i piękna, które jako naczelną wartość stawiało równowagę – procesu produkcji i użytkowania.
Dobrym przykładem jest strój podhalański. Podstawowym surowcem góralskiego przyodziewku jest wełna, którą społeczność pozyskuje z owiec wypasanych na halach. Wełna zapewnia ciepło, szybko schnie, jest trwała – nadaje się idealnie na nieprzewidywalną górską pogodę – z wełny są portki czyli spodnie i kurtka, a także kapelusz górala ze sztywnym, twardym rondem, które chroni twarz przed palącym słońcem, zacinającym śniegiem i deszczem. Skórzane kierpce są lekkie, wygodne, i trzymają się podłoża, skórzany szeroki góralski pas gwarantuje ochronę miękkiego brzucha przed atakiem niedźwiedzia czy ciosem ciupagą. Stroje kobiet są w porównaniu do męskich modeli wręcz kapłańskie, ciężkie i dostojne, odpowiednie raczej do prac domowych niż do pomykania po skałach, a ważnym elementem jest wełniana chusta, która była dumą każdej właścicielki, tkana ręcznie z plecionymi ręczne frędzlami, wyróżniała, pokazywała miejsce w społecznej hierarchii i ogrzewała w drodze do kościoła czy w odwiedziny. Duży materiał wełniany zresztą pełnił rolę ocieplającą nie tylko dla podhalańskich kobiet, ale także dla żyjących z dochodów z włókiennictwa robotnic i szwaczek w wielkich łódzkich fabrykach czasów rewolucji przemysłowej – okryte wielkimi płachtami wełnianych chust co rano zmierzały do maszyn i okryte nimi powracały. Choć jedna chusta to wycinek życia, które nazywamy dziś ludowym, a drugi przykład to chusta związana z nowoczesnością i automatyzacją – podobnie jak w przypadku góralek każda chusta robotnicy była inna, opowiadała o właścicielce, każda stanowiła rękodzielnicze arcydzieło.
Zadaniem projektantów jest dziś zadawanie aktualnemu systemowi mody niewygodnych pytań – apelowanie o etyczną produkcję, o zrównoważone korzystanie z zasobów, o dążenie do wykorzystania tego, co już wyprodukowane, o troskę o lokalny kontekst, o zachowywanie wiedzy i umiejętności rąk ludzkich. Potrzeba nam projektantów, którzy rozumieją, czym jest folklor i rzemiosło i potrafią opowiedzieć je na potrzeby współczesnych grup społecznych i współczesnego stylu życia. Czasy liberalnego egocentryzmu nazywanego dążeniem do sukcesu – także w modzie – muszą się skończyć, jeśli w ogóle możemy mieć szansę myśleć o tym, jak zmieniać się będzie moda dla przyszłych pokoleń. Potrzebni nam są więc empatyczni artyści, ekologicznie myślący naukowcy, technologowie, nowe pokolenie rzemieślników oraz użytkownicy, którzy te wysiłki będą zauważać, doceniać i będą ich oczekiwać.
To, co nosimy, to poważna sprawa i od tego, czy moda będzie częścią przemysłu niszczącego ziemię czy tych działań, które chcą przepisać kulturę na odpowiedzialną – to dzieje się właśnie teraz i nie ma innego sposobu na to, żebyśmy sobie poradzili niż wyłączenie z procesu zmian wielkich globalnych korporacji i udanie się po radę do kultur regionalnych, a po wiedzę do rodzinnych tradycji. Projektanci, w szczególności ci, którzy rozpoczynają pracę w zawodzie muszą od razu aktywnie korzystać ze swojego aparatu krytycznego – wejście w zastane bez zadawania trudnych pytań jest nie tylko mało interesujące, co przede wszystkim szkodliwe.
Moda robi dziś miejsca dla innowatorów, którym zależy na dobru wspólnym i dla wizjonerów, którzy nie będą mieli ochoty dopisać aneksu do przemijającego świata, ale – jak apelowała noblistka Olga Tokarczuk – czułych narratorów, których wyobraźnia pokaże nam, że stać nas na więcej umieranie w iluzji, że nie dało się zrobić nic więcej.